W praktyce pilotaż obejmuje 90 wybranych podmiotów, które maja skrócić czas pracy i otrzymają dofinansowanie płac, sprzętu lub szkoleń. Budżet programu wynosi 50 milionów złotych – jak na polskie warunki to spora kwota i cenna próba wprowadzenia eksperymentalnego podejścia do polityki publicznej. Niestety, pilotaż nie dostarczy wiedzy, która pozwoliłaby ocenić skutki ustawowego skrócenia czasu pracy w całej gospodarce ani tego, jak radzić sobie z jego wdrażaniem w branżach z niedoborem pracowników. Co gorsza, nie pozwoli nawet rzetelnie sprawdzić, co dał uczestniczącym w nim podmiotom.
Powód? Trzy zasadnicze paradoksy.
Polacy pracują przeciętnie nieco ponad 40 godzin tygodniowo (40,2 w 2023 r.). Mężczyźni – 41,5, kobiety – 38,9. To więcej niż w większości krajów UE, ale różnice wynikają głównie z naszej struktury zatrudnienia.
Po pierwsze, tylko 6,3 proc. kobiet w Polsce pracuje na część etatu, podczas gdy w Unii – aż 27,5 proc. Po drugie, mamy wyjątkowo dużo samozatrudnionych, zwłaszcza mężczyzn – 23,8 proc. wobec 15,8 proc. w UE – którzy pracują średnio ponad 45 godzin tygodniowo. Równocześnie, sam czas pracy etatowych pracowników nie odbiega znacząco od europejskich norm – jest zaledwie o 0,6 godziny dłuższy niż unijna średnia i krótszy niż w Austrii, Portugalii, Słowenii czy Szwecji.
Największym problemem jest bardzo długi czas pracy przekraczający 48 godzin tygodniowo, szczególnie wśród lekarzy, kierowców, ochroniarzy i opiekunów. Nadgodziny jako takie są też powszechne w transporcie, rolnictwie, budownictwie i opiece zdrowotnej, a najrzadsze – w administracji publicznej czy nauce.
I właśnie w tym kontekście ujawnia się pierwszy paradoks pilotażu: dominują w nim podmioty, w których czas pracy już dziś jest relatywnie krótki. Z 90 zakwalifikowanych organizacji aż 49 (czyli 53 proc.) reprezentuje sektor publiczny, a do administracji trafi 73 proc. całkowitego budżetu (36,3 mln zł). Przeciętna wielkość dofinansowania do ponad 750 tys. złotych. Tymczasem to właśnie w administracji nadgodziny są najrzadsze, a czas pracy – najbardziej unormowany. Natomiast budownictwo, w którym 115 tys. osób z 870 tys. pracujących ma regularnie nadgodziny, reprezentują cztery mikrofirmy, które otrzymają przeciętnie 40 tys. złotych.

Trudno się dziwić, że do programu zgłosiły się instytucje, dla których skrócenie czasu pracy jest łatwe i nie wpływa na efektywność. Ale trudno zrozumieć, dlaczego to właśnie im przyznano większość środków. Efekt? Wyniki ankiet zapewne będą optymistyczne. Urzędy nie mają rentowności, a ich produktywności pracy nie da się zmierzyć tak jak np. w przemyśle czy usługach biznesowych. Co więcej, dla wszystkich aplikujących było raczej jasne, że ministerstwo skrócenie czasu promuje, a przecież nie kąsa się ręki, która karmi. Jeśli kolejki do urzędów się wydłużą, nikt się o tym nie dowie.
Drugi problem to brak grupy kontrolnej. Uczestnicy mają wypełniać ankiety przed rozpoczęciem i za rok po zakończeniu programu, ale porównanie dwóch momentów w czasie nie wystarczy, by ocenić jego skutki. W międzyczasie mogą zajść inne zmiany wpływające na dobrostan, wydajność czy płace.
To jak testowanie nowego leku na grypę bez grupy placebo. Nie ma sensu. Chorzy na grypę zdrowieją też bez lekarstw, więc żeby ocenić, czy pomógł im lek, niezbędna jest grupa kontrolna pozwalająca ocenić, czy powrót do zdrowia jest szybszy a przebieg choroby łagodniejszy wśród otrzymujących lek.

Ministerstwo mogło łatwo utworzyć grupę porównawczą z puli 1900 instytucji, które do programu się zgłosiły, ale nie zostały przyjęte. Wystarczyło dobrać podobne podmioty i również je ankietować. Dopiero wtedy można byłoby stwierdzić, czy efekty – np. poprawa samopoczucia czy produktywności – są wynikiem pilotażu, a nie innych czynników.
Najpoważniejszy problem ma charakter zasadniczy: nie da się rozdzielić efektu skrócenia czasu pracy od efektu dofinansowania. Każdy uczestnik programu może otrzymać do 20 tys. zł na pracownika – pieniądze, które mogą zostać przeznaczone na szkolenia czy sprzęt. To samo w sobie może poprawić warunki pracy i produktywność, niezależnie od skrócenia godzin.
Aby odseparować te dwa czynniki, w pilotażu powinny znaleźć się organizacje, które skracają czas pracy bez dotacji (do czego pewnie nie byłoby chętnych) – lub odwrotnie, otrzymują dotacje bez obowiązku skracania czasu pracy (do czego pewnie nie byłoby chętne MRPiPS). Żaden z tych wariantów nie został jednak zastosowany.
Efekt? Program nie powie nam, czy krótszy tydzień pracy działa, ani nawet jak ze skróceniem czasu poradziłyby sobie te same podmioty, gdyby nie dostały dofinansowania. A przecież przy ewentualnych zmianach kodeksowych nie da się każdej firmie i urzędowi przekazać 20 tys. na pracownika.

Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej od dawna promuje skracanie czasu pracy, ale dopiero tym pilotażem otwiera oczy niedowiarkom. Patrzcie, mówimy, to nasze, przez nas wykonane i to nie jest to nasze ostatnie słowo. Po zakończeniu pilotażu, zimą lub wiosną 2027 roku pojawi się zapewne raport entuzjastycznie opisujący doświadczenia dofinansowanych podmiotów. I nikt nie będzie miał prawa się przyczepić, bo to pilotaż społeczny. Ale żadnej reformy w jego wyniku nie będzie. Do jesieni raport sobie zgnije i co się wtedy zrobi? Protokół zniszczenia.
Artykuł Piotra Lewandowskiego p.t.: Trzy paradoksy. Tak się skończy pilotaż skróconego tygodnia pracy [OPINIA] został opublikowany na portalu money.pl